niedziela, 23 listopada 2014

O zmianach



Niedziela, zwłaszcza wieczorem, nastraja mnie jakoś… depresyjnie. Nie ma to nic wspólnego z poniedziałkiem, lubię poniedziałki. Świadomość końca i początku, nawet (a może przede wszystkim?) tygodnia, odbiera mi wszelkie siły witalne, dlatego większość niedzieli leżę. Nie mam siły na nic, nie mam ochoty na nic, tylko leżę i leżę. Co ciekawe, nie mam i nie miałam tak nigdy przy końcu i początku roku. Nigdy też Sylwester i Nowy Rok nie były dla mnie dniami specjalnymi, ot dzień jak co dzień, niczym nie wyróżniający się, po prostu zmieniamy ostatnią cyfrę w roku.
Świat ma to do siebie, że cały czas się zmienia. Zmieniają się pory roku, zmieniają się ludzie, wszystko przemija, a jednak bardziej odczuwam tę zmianę tygodniową niż zmianę roczną. Może chodzi o częstotliwość? A że jestem człowiekiem, który bardzo nie lubi zmian, to i z racji, że tak często, to przeżywam to bardziej. Może, nie wiem, przecież nigdy tak naprawdę nie możemy mieć pewności.
Każda zmiana zaburza przyzwyczajenia. Dlatego tak bardzo ich nie lubię. Niby zmiany generują postęp, niby generują rozwój, ale co z tego, skoro ledwo zdążę przyzwyczaić się do jednego, a tu idzie drugie i cały proces od początku, a gdy się skończy znowu kolejny i kolejny. Nie lubię i już. Czasami muszę, czasami czyli tak nawet często. Musiałam się, ha, przyzwyczaić do zmian. Niechętnie, bardzo opornie, zapierając się rękami i nogami, ba, zębami też, musiałam i koniec. Taki okrutny jest świat.
Nie mówię też, że wszystkie zmiany, jak leci, są złe. Niektóre są bardzo potrzebne, jak np., ha, zmiana przyzwyczajeń i mam tu na myśli siebie i moje niespanie. Wiem, że mnie to niszczy, wiem, że długo tak nie pociągnę, wiem, że muszę to zmienić, ale sama wizja zmiany mnie tak odstrasza, że póki co kolejny tydzień robię to samo. I tak, kolejny tydzień, a więc zmiana i ja też mogłabym coś zmienić, ale dwie zmiany to już za dużo, a co za dużo, to nie zdrowo. Czy jakoś tak.
Mogłabym też zmienić wiele innych rzeczy. Moje podejście do studiów, o. Byłoby łatwiej i przyjemniej zająć się wszystkimi rzeczami na bieżąco, a nie ciągle odkładać je na ostatnią chwilę, ciągle przekładać i potem siedzieć po nocach, czytać i pisać, i wcale nie być zadowolonym ze swojej pracy. Ale po co, przecież i tak siedzę po nocach, spać nie mogę, bo myśli mi się tłuką, to przynajmniej zajmę się czymś i poczytam teksty na zajęcia, może akurat mnie to zmęczy, może znudzi i może zasnę jeszcze przed budzikiem rodziców. Mogłabym też zmienić mój styl pisania, mniej wtrąceń, więcej treści, bo wtrącenia są fajne, ale mało wnoszą, poza moimi własnymi, nagłymi przemyśleniami, które muszę wtrącić teraz, a nie później, bo mi ulecą i już nie wrócą. I mogłabym nauczyć się pisać krótsze zdania. I jeszcze zmieniałabym godzinę, o której zwykle piszę, bo jest to ciemna noc, nikt nie przeczyta, nikt nie zauważy, że cokolwiek tu dodane, z drugiej strony czasami zasnąć nie mogę, dopóki nie napiszę, więc czasami piszę we wczesnych godzinach porannych. I mogłabym jeszcze trochę mniej trącać taki patos, mniej uzewnętrzniania, mniej tej dziwnej maniery, która nasuwa skojarzenie z szukaczem atencji, którym wcale nie jestem, po prostu jestem zbyt szczera, a to podobno wada. Bloga traktuję jak przyjaciela, któremu mówię wszystko, a że przy okazji przeczyta to kilka osób, to tylko taki dodatek. Mniej tego, a może więcej pisania, więcej do przekazania. Ale jesień i te tygodnie tak płyną, nastraja mnie to źle, to i odtrącam swojego przyjaciela, mimo że on jedyny, wybaczcie, wysłucha bezkrytycznie, bo jako jedyny nie potrafi mówić. Może to i dobrze.
Zmiany są potrzebne i już. Zarówno zmiany zależne od nas, czyli chcemy i zmieniamy, jak i te niezależne, czyli życie zachowuje się jak ostatni drań i zmusza nas do zmienienia czegoś, do czego się przyzwyczailiśmy i wcale nie chcieliśmy żadnych zmian, a tu psikus, trzeba. Osobom, które jak ja nie lubią zmian, życzę tylko cierpliwości, życzę też jej sobie, bo jeszcze nie raz, nie dwa, nie milion będę wystawiana przez życie na takie wymuszone zmiany i będę musiała sobie z tym radzić. Do zmian też można się przyzwyczaić, jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało.
Trzymajcie się cieplutko, bo już zima idzie, będzie więcej depresyjności (przynajmniej do świąt).

3 komentarze:

  1. Zmiany są i dobre i złe, czasem możemy wybrać czasem nie, ale to nie powód by ich nie lubić ^^ zawsze jakieś nowe doświadczenia! I powrót do poprzednich wersji, przed zmianami, przy odrobinie wysiłku, jak najbardziej osiągalny. Chyba, ze mijanie czasu. To ssie.
    Pozdrawiam, plobremie, i solidaryzuje się w depresyjności, gdzieś w głębi serca czuję the same. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Są i dobre, są i złe, ale nikt mnie nie przekona, żebym zaczęła je lubić. Jak się już przyzwyczaję, to chcę, żeby tak było, mimo że czasem jest to bardzo uciążliwe/niemożliwe/bolesne. Taka moja mała wada. :)

      Usuń
  2. Zmiany są oczywiście dobre, jeśli chcemy być lepsi, ale trzeba pamiętać o tym, że nie są łatwe i potrzeba czasu, żeby wprowadzić je w życie. Z kolei czasami potrzeba kopa w d...
    Post ciekawy, czytałem go kilka razy, za każdym razem czytało się dobrze.

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń