czwartek, 24 grudnia 2015

O najlepszych świątecznych-nieświątecznych filmach



Moją fejsbukową tablicę wypełniają Gwiezdne Wojny i życzenia świąteczne w różnych postaciach. Po wejściu do bloku wczoraj po zajęciach czułam gotowaną kapustę, dzisiaj – smażoną rybę. Jedynie pogoda nie współpracuje i pięknym słońcem i ciepełkiem odgania (tę już ledwie istniejącą) atmosferę Bożego Narodzenia.
Idą święta.
Są już coraz bliżej, jeszcze tylko kilka godzin, kilka kolejnych gotowanych potraw i drobnych urazów w kuchni, kilka dodatkowych prezentów, szukanych na ostatnią chwilę. Idą.
To ten moment, w którym zaczynam zastanawiać się, co będę robić przez cały ten czas. Nagle mam za dużo wolnego, którego przecież potrzebuję i na które, to wolne, czekałam tyle czasu (aż od września). I teraz co? Samym jedzeniem czasu nie wypełnię…
Postanowiłam stworzyć listę moich ulubionych świątecznych-nieświątecznych filmów, czyli wszystko to, co uwielbiam oglądać w okresie bożonarodzeniowym i co z tym czasem mi się kojarzy, a niekoniecznie z samymi świętami związane jest. Za kolejność słów przeprasza mój wewnętrzny Yoda, który bardzo uaktywnia się po oglądaniu Star Warsów.



1.      Dziennik Bridget Jones
Absolutny faworyt. Są święta i śnieg, i postanowienia noworoczne, i wszystko to, co dobry film mieć powinien. Dobry, przyjemny film na leniwe popołudnie, mroźny wieczór lub deszczowy poranek. Po pierwszym obejrzeniu, jeszcze przed przygodą z książką, zapragnęłam mieć flanelową piżamę, jak Bridget, i paradować w niej dumnie, pijąc wino, jak Bridget.
Słodyczy za dużo nie ma, wiadomo jednak, że dobrze się skończy, bo takie już są komedie romantyczne. Ale ta jest bardzo ok. moja ulubiona.

2.      Harry Potter (7 [8?] części, zwłaszcza pierwsza)
Święta w Hogwarcie są cudowne. A te pierwsze, w Kamieniu Filozoficznym, są najlepsze. Ta część najbardziej koncentruje się na świętach, jest piękny śnieg i piękna muzyka (najlepsza ścieżka dźwiękowa, mogę słuchać cały czas). Są to też pierwsze prawdziwe święta Harry’ego, pierwsze prezenty i poczucie, bądźmy ckliwi, rodzinnej miłości, której doświadczył od wybranej przez siebie rodziny, od przyjaciół.
Znaczący jest tu też czas trwania każdej części i wszystkich razem, przez co mogę je oglądać wyłącznie w święta i wakacje (bo nie uznaję dawkowania jeden film dziennie i lubię maratony typu 8 filmów na dobę).

3.      Władca Pierścieni (trylogia)
Coś jest w tej ich wędrówce, co bardzo kojarzy mi się ze świętami. Nie wiem co. Chociaż może to przez to, że jak rodzice wyjeżdżają na Sylwestra i zostawiają nas, mnie i brata, samych, to oglądamy bardzo często właśnie to.

4.      Listy do M.
Bardzo ładna, nazwijmy to, odpowiedź na Love Actually. Schemat ten sam, dopasowane polskie realia i mamy piękny, niemal holiłódzki, polski film. Swojski.
Zamierzam w ciągu najbliższych kilku dni obejrzeć wszystkie filmy z listy, jak również kontynuację punktu 2-ego, czyli Listy do M. 2. Kto widział niech nie spojleruje, bo opowiem Gwiezdne Wojny 7!

5.      Love Actually
Słodko-gorzkie święta. I się śmiałam, i płakałam, i płakałam ze śmiechu. Niech żałują ci, co nie widzieli.



Pozycji jest tylko i aż tyle. Tak będzie wyglądał mój świąteczny plan, kolejność sobie zapewne zmienię, w zależności od towarzystwa. Brak streszczeń i aluzji jest celowy, może jeszcze ktoś na tym świecie nie widział któregoś z filmów.
Moje dłonie pachną mandarynkami, a to najlepszy zapach na świecie. Cała moja dieta w ostatnich dniach składa się w sumie z samych mandarynek, pierniczków (które sama upiekłam!) i cukierków z choinki. Są święta i mogę. Każdemu polecam taką dietę.

Życzę wszystkim Czytelnikom cierpliwości do mnie i częstotliwości pojawiania się postów. Wczorajszy sukces (i mam na myśli nie tylko ten, którym pochwaliłam się na swoim fejsbukowym profilu) pomógł mi w napisaniu tych kilku zdań dzisiaj.
Życzę również spokojnych i ciepłych świąt, chociaż mam tu na myśli ciepło rodzinne, a nie to za oknem.
Życzę też wszystkim śniegu, niezależnie od tego czy go chcą, czy nie. Ja chcę i czekam, a to chyba pierwszy raz w ciągu mojego 23-letniego życia, kiedy tęsknię za mrozem i chrzęszczącym pod butami śniegiem.
Wesołych!

poniedziałek, 10 sierpnia 2015

O seksie



*post nie jest przewodnikiem ani informatorem, wyrażam wyłącznie swoją opinię na związane z seksem zagadnienia*

O seksie modnie jest mówić. Jeszcze nie tak dawno mówienie o tym było bardzo odważnym zagraniem, przez niektórych nazywanym wręcz niestosownym, zakazanym. Seks to temat tabu.
Dlaczego? Towarzyszył nam od samego początku ludzkości (i, jestem pewna, nie służył wówczas wyłącznie reprodukcji, ktoś musiał odkryć, że to przyjemność), a jednak o tym się nie rozmawiało. Stąd wszelkie utarte stereotypy i przekonania, że wszyscy faceci chcą trójkąta, a wszystkie kobiety wymawiają się bólem głowy. Nieprawda. Ale o tym później.
Skąd mamy spaczony obraz, skoro o tym nie rozmawiamy? Z wszelkiego rodzaju pornografii, filmografii, literatury i kobiecych pisemek. Z jednej strony atakowani jesteśmy golizną i dostępnością, w filmach kobiety zawsze są chętne, zawsze jest im super przyjemnie i zawsze trwa to bardzo długo. To tak nie działa. Nie wystarczy klaps, żeby Twoja kobieta rzuciła się na Ciebie i poddała narastającej namiętności. Prawdą też jest, że każda działa inaczej i każda inaczej reaguje na różne bodźce. To samo dotyczy facetów. Jeśli chcesz odpowiednio oddziaływać na swojego partnera, sam musisz dowiedzieć się, co lubi, a czego nie. Korzystanie z rad z prasy kobiecej może pomóc, ale w większości są to tylko powielenia stereotypów (przecież każdy facet pragnie seksu oralnego, każdy, zawsze, w każdej sytuacji i od każdego, a dodatkowo możesz coś tym ugrać, kobieto), powtarzanie ogólnej wiedzy (miejscami erogennymi nie są tylko sfery intymne i biust, warto zapamiętać też o grze wstępnej) oraz pomysły całkiem od czapy (spróbujcie czegoś nowego, np. chwil na plaży – polecam, piasek wszędzie to super pomysł, na pewno nigdzie nie będziecie mieć podrażnień). Książki i filmy pokazują, nie zawsze, ale też, kobiety, które wymigują się za każdym razem. Oburzenie budzi samo pozorowanie bólu głowy, ale nikt nie zastanowił się, dlaczego one (prawdopodobnie) zmuszone są udawać. Przecież to nie tak, że seksu nie lubią. Może nie jest on taki, jakby chciały? Może czują się przymuszane, bo ich partner traktuje stosunek jako obowiązek i niemal punkt do odhaczenia, a dodatkowo ma być przyjemny wyłącznie dla niego (bo kobieta nie ma prawa, mimo wszelkich utrapień comiesięcznych, poczuć przyjemności w takiej sytuacji). A może wystarczyłoby o tym porozmawiać? To nie jest trudne, a nie trzeba będzie co noc wymyślać kolejnych powodów, dla których „nie dzisiaj, kochanie”.
Tak więc mamy z jednej strony takie, które chcą ciągle i wszędzie, a z drugiej takie, które nie chcą nigdy. A rzeczywistość jest zupełnie inna.

Owszem, seks jest ważnym elementem związku, ale nie jest jego wyłącznym czy głównym składnikiem. Cała relacja nie może kręcić się wokół tego, chyba że taką relację akurat chcieliście stworzyć. Tego jednak nie będę analizować, szanuję, ale nie rozumiem. A jak czegoś nie rozumiem, to nie będę oceniać, zostawiam to dla samych zainteresowanych.
Ważne jest, obok bliskości, czułości i zaufania, w związku z powyższym, wiedza, co drugie chce, a czego należy unikać. Jeśli chce się wprowadzić jakieś urozmaicenie, to wprowadzanie go jako niespodziankę nie jest najlepszym pomysłem. O swoich granicach trzeba rozmawiać przed, nawet jeśli nie są to granice rodem z „50 twarzy Greya”. Przy okazji – kto uważa tę serię za wartościową łapka w górę! Osobiście traktuję ją raczej jako bajkę dla dorosłych, już nie tylko przez takie dziwactwa jak znalezienie pracy już po studiach, ale całą relację między głównymi postaciami. Nie oszukujmy się, gdyby Grey nie był bogatym przystojniakiem, nie wybaczyłybyście mu tak łatwo tego zboczenia. Bo nie jest to żadne BDSM, jak próbują to tłumaczyć fanki. Bicie i poniżanie kobiety, w taki sposób jak uwielbiał to Grey, nie jest zdrowym pomysłem. Bycie dostępną i chętną zawsze, gdy „pan” tego chce? Te wszystkie wymagania, ta cała umowa… W prawdziwej, zdrowej relacji, gdy chcesz czegoś podobnego spróbować, po prostu to proponujesz (chyba, że się wstydzisz, wtedy próbujesz rzucać delikatne aluzje), a nie podpisujesz wielopunktową umowę, z wyszczególnionymi akapitami dla żywienia i depilacji. No nie.
Ale jak ktoś tak lubi, to nie mnie oceniać. Tkwijcie dalej w związku z katem, który prawdziwą przyjemność odczuwa dopiero, gdy leje Was pasem, nie okazując przy tym (i przy każdej innej okazji) żadnej prawdziwej (i według niektórych, nie mnie, tandetnej) bliskości, jak trzymanie za ręce czy oglądanie filmu w przytulaskach. No nie.

Czym jednak spowodowane jest to, że poszukujemy wiedzy o seksie w pornografii, babskich gazetach i w literaturze (hehe) typu „50 twarzy”? Wina leży przede wszystkim w bardzo słabej edukacji seksualnej oraz wychowaniu do życia w rodzinie. Znaczna część społeczeństwa przekonana jest, że mówiąc o seksie (i o antykoncepcji!) namawia się dzieci (te z liceum) do próbowania i eksperymentowania. W efekcie już młodsze eksperymentują i próbują, ale bez zabezpieczenia, bo często o istnieniu takich wynalazków nawet nie wiedzą. Co więcej, wymyślają różne zabawy, o których możecie poczytać w różnych zakątkach, nie takich znowu poukrywanych, internetu. Jest nawet jeszcze gorzej. Czytałam ostatnio artykuł (w Newsweeku, polecam serdecznie) o nastolatkach (tych młodszych, 12-15 lat), które inicjację przeżywają jako dzieci, przy jednoczesnym przekonaniu, że seks oralny i analny to nie seks, bo seks to „tylko tam”. Dziewczynki nazywają się dziewicami, mimo że mają większe doświadczenie seksualne niż niejeden dorosły. Jestem tym szczerze przerażona.
Raz w swojej szkolnej karierze miałam lekcję wychowania do życia w rodzinie. Kobieta, podobno z jakiegoś ośrodka kształcenia seksualnego, przez 45 minut opowiadała o cyklu miesięcznym, coś zająknęła się o antykoncepcji, ale bez szczegółów, przeszła do ciąży i porodu. Jak, pytam poważnie, można w ten sposób kształcić dzieci? Mówiąc, że seks służy jedynie rozmnażaniu, tuż po spróbowaniu i polubieniu, będą przekonane, że znalazły coś, czego inni nie lubią (bo skoro ma służyć tylko rozmnażaniu, to chyba nie mogą tego aż tak lubić, c’nie?), a co im bardzo się podoba. Zakazany owoc, nawet mimo zakazu wprost (chociaż i zakazy wprost się zdarzają, dobrze o tym wiecie), kusi najbardziej. To też wiecie. Wszyscy wiedzą. A jednak zakazuje się właśnie czegoś, co powinno być naturalne i dobre, a ukazuje się jako czynność nierządną, niemal zbrodnię.

Obok filmów i książek także muzyka, a zwłaszcza teledyski, gloryfikują (ale też uprymitywniają, wiem, że nie ma takiego słowa, ale mi tu pasuje) seks. Niemal wszystkie opanowane są przez goliznę, biust i pośladki niemal w każdym ujęciu, a na deser wszystkie te wulgarne ruchy, nazywane „stylem tanecznym”. No nie. Już pogodzę się z modą na taniec na rurze, to faktycznie pomaga ukształtować ciało i wymaga ogromnej siły, ale nie jestem w stanie zrozumieć nazwania ruchów niemal kopulacyjnych tańcem. Te same „kroki taneczne” widzimy później w klubach i boimy się wyjść na parkiet (o ile w ogóle nie boimy się do takiego klubu wejść). Biust na wierzchu, spódnica ledwo zakrywająca pośladki, a do tego prowokujące tańce i miny. Nie powiem, że taka dziewczyna sama jest sobie winna, jeśli w trakcie powrotu do domu zostanie dopadnięta i zgwałcona, ale coś jednak w tym jest, że tak ubrana kobieta, zachowująca się w taki sposób, kusi o wiele bardziej niż ubrana od stóp do głów. I tak, zgadzam się z akcją, że spódnica/sukienka nie jest powodem do gwałtu i kobieta w nią ubrana nie jest sama sobie winna, bo to jej ciało i może założyć dowolną długość, ale jeśli przy tym wiele innych czynników (wymienionych wcześniej) wskazuje, że nie odmówiłaby… Odpowiedzcie sobie sami, czy naprawdę nie ma w tym ani odrobiny winy kuszenia. I nie chodzi mi o to, że trzeba je teraz atakować, kazać chodzić w habitach, zachowywać się pobożnie i skromnie, nie, chodzi tylko o to, by zwróciły uwagę na to, jakie sygnały wysyłają w swojej nieświadomości obcym facetom, których mijają na ulicy. Seksowny wygląd nie musi być wyglądem prowokacyjnym czy wulgarnym.
I jeszcze jedno. Kobiety, dlaczego pokazujecie wszystko? Zostawcie trochę dla wyobraźni facetów. Owszem, są wzrokowcami i ciało w szczególny sposób przykuwa ich uwagę, ale o wiele bardziej oddziałuje na nich opięta, dłuższa sukienka niż mini, ledwo zasłaniająca to, co powinna. Niech powyobrażają sobie, co macie pod. Zwłaszcza jeśli to Wasi mężczyźni. Wierzcie mi, ucieszą się, jeśli zachowacie króciutkie spódniczki i wydekoltowane bluzeczki tylko dla nich.

wtorek, 4 sierpnia 2015

O drugich szansach



Zastanawialiście się kiedyś jakby to było móc poznać kogoś po raz drugi? Mieć szansę na nowo się przedstawić, na nowo zaprezentować i na nowo zdobyć sympatię. Czy na pewno?

Załóżmy, że możemy i chcemy. Możliwości są cztery:
1.      oboje się nie znacie, nie pamiętacie, zaczynacie znajomość na nowo
2.      znacie się, dostajecie drugą szansę
3.      Ty znasz tę osobę, ona Cię nie pamięta
4.      nie znasz tej osoby, ona Cię pamięta.

Jest dopiero wczesny wieczór, mam więc czas na przeanalizowanie wszystkich możliwości.
W sytuacji pierwszej macie szansę zacząć od nowa, ale nie znacie się, więc znajomość może wyglądać dokładnie tak samo, jak obecna. Ryzykować, żeby okazało się, że nie jesteś już przyjacielem swoje najlepszego kumpla? A może ryzykować i zdobyć tę jedną jedyną, która obecnie już Cię nie lubi? Ale pamiętaj, nie znacie się, nie pamiętacie, więc nie wiesz nawet, czy będziesz chciał rozwijać tę znajomość.
W sytuacji drugiej dostajecie po prostu drugą szansę. Na bok odkładacie wszystkie miłe i niemiłe wspomnienia, ale jednocześnie chcecie zacząć od nowa i coś osiągnąć, po to przecież zaczynacie całą tę zabawę. Warto? Da się zagłuszyć złe wrażenie, jakie zrobił na Tobie kolega ze studiów? Da się pominąć to wszystko i się zakolegować, ba, zostać najlepszymi ziomami? Da się przekonać tę laskę z pracy, że wcale nie jesteś kretynem? Nie bardzo.
W sytuacji trzeciej masz przewagę, o ile chcesz coś osiągnąć. Tu właśnie spełniają się wszelkie fantazje o zyskaniu miłości dziewczyny, na której zrobiło się marne wrażenie, o niezaprzyjaźnieniu się z tą konkretną osobą, która tak bardzo mąci w Twoim życiu, o całej reszcie, do której przyczyniła się każda osoba poznana w nieodpowiednim momencie w nieodpowiedni sposób. Taka, która została, mimo że lepiej byłoby bez niej i taka, która odeszła, a wolelibyśmy zatrzymać ją przy sobie.
W sytuacji czwartej to ta druga osoba ma przewagę i może zdecydować, czy chce, czy nie chce coś zyskać.
Zastanówmy się co tak naprawdę można osiągnąć, poznając kogoś po raz drugi. Zmienić wrażenie o sobie, zmienić wrażenie o tej osobie, to można nawet bez ryzyka, że po ponownym poznaniu nie będziemy chcieli się znać. Wystarczy odpowiednio postarać się teraz, tu i teraz, żeby odzyskać to, co mogło nigdy nie być nam dane. To tak, jak ze zmienianiem przeszłości i efektami na teraźniejszość i przyszłość. Cofasz się, zmieniasz mały szczegół, a końcowe skutki są takie, że Polska zajmuje obszar od morza do morza. Albo inny kraj. Albo nie ma Cię na świecie, bo w tym, poprawionym przez Ciebie, świecie Twoi rodzice się nie poznali, bo nagle mieszkają w dwóch różnych państwach, a blokady na granicach nie pozwalają na podróżowanie. Ale to już paradoks, a to temat na rozważania przy dobrym alkoholu, a nie na post na bloga. Chociaż może kiedyś takiego poczynię.
Wracając, nie jest pewne, że poznając kogoś (kogo teraz kochasz, lubisz, pragniesz, chcesz mieć obok siebie) po raz drugi, od zera (załóżmy najprostszy przypadek, więc bez pamięci o poprzedniej znajomości), nie jest pewne, że ta relacja będzie wyglądała tak samo. Jasne, możliwe, że będzie lepiej. Możliwe, że zejdziecie się wcześniej, że skorzystacie oboje/obaj/obie poznając się lepiej, zanim wszystko się zepsuje, zaprzyjaźnicie się wcześniej i wszystko w tym guście. To jest możliwe. Ale możliwe jest także, że w ogóle nie będzie chcieli mieć ze sobą do czynienia.

A Wy? Co Wy o tym myślicie? Chcielibyście? Zaryzykowalibyście?

wtorek, 28 lipca 2015

O źrenicach różnej wielkości



Każdy z nas (przyznawać się!) próbował kiedyś diagnozować się przy pomocy Internetu. Ostatnio nawet zdarza mi się to zbyt często. Skutki są takie, że boję się iść do lekarza, potwierdzić postawioną przez Wujka Google diagnozę (lub też, jak w większości przypadków, ją odrzucić) i spędzam masę czasu na martwieniu się.
Jakiś czas temu, po obejrzeniu pewnej reklamy w telewizji, postanowiłam zakupić ów reklamowany kosmetyk. Ale że zapomniałam nazwy, postanowiłam posłużyć się możliwościami internetu. I w ten sposób po wpisaniu „krem czerwone policzki” postanowiono mi pierwszą diagnozę. I nieważne, że wiem, że moje robią się czerwone od wiatru, zimna, podrażnienia ręcznikiem, nieważne, że wiem, że skórę mam nadwrażliwą na wszystko. Wystarczyła jedna wzmianka gdzieś na jakiejś specjalistycznej (o tak) stronie i już jedna wielka panika. Nazwę ostatecznie znalazłam, ale już nie czułam się tak lekko jak jeszcze kilka chwil wcześniej. Kto z Was nigdy nie był w podobnej sytuacji? Zaboli gdzieś w brzuch, od razu cały wachlarz diagnoz, od kamieni nerkowych przez różnego rodzaju nowotwory po ciążę. Pozamaciczną. I nieważne, że jesteś facetem. Ciebie też to dotyczy.
Najgorsze jest popadanie w skrajności. Wiem z własnego doświadczenia, że wpisywanie każdego objawu w wyszukiwarkę kończy się nieskończenie długą listą chorób, przeważnie tych bardzo groźnych. Internet to dobrodziejstwo naszych czasów, ale jest też naszym przekleństwem. Pomijając wszelkie złe zakątki internetu, istnieje też, właśnie, ryzyko samodiagnozowania. Samozwańczy medycy i szamani stawiają (wyciągnięte znikąd) diagnozy na podstawie jednego tylko objawu (prawdziwy cud, diagnozowanie skrócone do kilku kliknięć!), doradzają leczenie, najczęściej domowymi sposobami. I tak powstają poradniki, typu jak wyleczyć raka wątroby czerwoną tasiemką i kocim mlekiem. Albo coś podobnego. Dlaczego skazujemy się na takie poszukiwania?
Wiadomo, łatwiej i szybciej jest wpisać (drżącymi rękami, pełni obaw i spanikowani) kilka liter w wyszukiwarkę, by potem przez kilka godzin studiować fora, gdzie ktoś kiedyś miał coś podobnego i lekarz mu powiedział coś. Łatwiej i szybciej niż zrobić wszystkie niezbędne badania, które powiedzą Ci, że jedynym lekarstwem na Twoje wszelkie objawy jest wyłączenie internetu, bo przez to samodiagnozowanie wpadasz w coraz większą nerwicę, histerię i panikę. I po co?
Wiadomo też, że szukanie porad nie zawsze kończy się w taki właśnie sposób. Nie należy popadać w skrajności. Wyszukanie jak odpowiednio usztywnić kostkę, ale bez czytania o możliwych konsekwencjach i wyszukiwania kolejnych chorób, nie jest niczym złym. Spędzanie godzin na wyszukiwaniu każdego, najdrobniejszego nawet, objawu jest tym złym, co umożliwia nam rozwój technologii. Szkoda czasu i szkoda nerwów. Ale kto by tam słuchał mnie (a właściwie czytał), skoro sama tracę czas na takie właśnie rozrywki.
Powinnam chyba założyć sobie blokadę rodzicielską na takie strony. Wszystkie fora medyczne i szamańskie, wszystkie możliwe portale, gdzie znajdę samozwańczych diagnostyków. Albo najlepiej nich ktoś mi ją założy, żebym sama nie umiała jej zdjąć. Wystarczająco czasu i nerwów natraciłam na takie przygody. A przy określaniu czy źrenice są takie same, trzeba pamiętać o jednakowym ich oświetleniu. Zrozumienie tego zajęło mi dobrych kilka miesięcy.







Krótko, ale się rozkręcam. Proszę o wybaczenie. Zbyt długo mnie tu nie było, a i jak byłam, to tylko na chwilę. Moje myśli zajmowało coś innego (i tak, wśród tych innych jest także samodiagnozowanie i związany z tym ogrom stresu), głównie studia. Części stresu się już pozbyłam, mimo że dopiero (aż) od miesiąca mam wakacje. Kolejny raz postanawiam, że będę pisać częściej i więcej i kolejny raz wierzę, że mi się uda. Notes pełen pomysłów, które ostatnio wpadają mi do głowy coraz częściej, jest pod ręką. Do następnego!