wtorek, 19 maja 2015

O WTK



Jedenaście kaw, kilkadziesiąt przebiegniętych kilometrów (sprawdzałam nawet jednego dnia na endomondo, akurat jeden z tych spokojniejszych dni, 8,5km, potem się aplikacja obraziła), jedna nowa książka (bo na więcej nie było czasu!), dwa podpisy i 4 dni. Tak można w skrócie, bardzo wielkim skrócie, opisać moją obecność na tegorocznych Warszawskich Targach Książki.
Wszystko zaczęło się w środę (a właściwie tydzień wcześniej dla wszystkich, którzy byli na pierwszym spotkaniu informacyjno-szkoleniowym). Pierwszy spacer po Stadionie Narodowym, zaznajomienie z terenem, po którym będzie trzeba biegać przez następne 4 dni. Wolontariusze, grupa ponad 50 osób, które ZA DARMO zgodzili się pracować na WTK, odebrali koszulki (w których wyglądaliśmy bardzo uroczo) i plakietki. Swoją nosiłam cały dzień, od wyjścia z domu do powrotu. Obowiązki rozdane, miejsca przydzielone, a my niewyspani próbowaliśmy jak najlepiej sprostać oczekiwaniom. Nie powiem, że wszystko udało się tak jak było planowane i że wszyscy wywiązali się dostatecznie. Komu należą się specjalne podziękowania wszyscy wiedzą, było paru takich, co to ogarniali wszystko dla wszystkich w każdym momencie i wykonywali po 120 telefonów dziennie. Codziennie.
Mój wstręt do pracy z ludźmi i do rozmawiania z nimi zostawiłam w domu, nie przydałby się przy stałej rozmowie z ludźmi. Za swoje wybitne zdolności mediatorskie i wynajdywanie ludzi w dzikim tłumie turystów dostałam nawet czekoladę! Dałam radę i jestem z siebie szalenie dumna. Przy nastawieniu na ciężką pracę i ciągłym cieszeniu się tą pracą – nie ma możliwości bycia niezadowolonym. I tak, jaram się strasznie, chociaż nie wszystko było tak jak powinno.
Wszystkim, którzy nie chcieli się pofatygować na praską stronę Warszawy mogę jedynie powiedzieć, że dużo stracili. Spotkań z autorami było tyle, że najprawdziwsi łowcy autografów nie daliby rady obskoczyć wszystkich stanowisk wydawniczych. Mi się udało zdobyć dwa podpisy, ale tylko na tych dwóch mi zależało. Pan Ćwiek, najulubieńszy autor polski, podpisał mi pierwszą swoją książkę jaką przeczytałam. Nie obyło się bez wytknięcia mi młodości (książkę wydano 10 lat temu i to przecież niemożliwe, że ja ją kupiłam) i mojego grammar-nazistwa. Dwa i muszą być, Panie Jakubie.
Oprócz spotkań z autorami, którzy podpisywali książki, odbywało się także mnóstwo spotkań kanapowych i konferencyjnych. Największym zainteresowaniem cieszyło się spotkanie z Philipem Zimbardo (Zimbardem?). Jako steward mogłam skorzystać ze wstępu wszędzie (i zawsze) i wepchnąć się obok panów fotografów. W spokoju słuchałam całej rozmowy Zimbardo z Richardson (Zamachowską). Odpuściłam sobie stanie w kolejce po podpis. Wolałabym selfie, a nie sądzę, że służby ochronne pozwoliłyby mi na taki wybryk. Posłuchać też było warto! (a jakby ktoś był zainteresowany relacją, to są filmiki w internetach, nawet ja się załapałam na nagraniu)
Kartony pizzy z dwóch dni były mojego wzrostu, ale nikt nie miał problemu z taką ilością tłustego żarcia. Przynajmniej niektórzy ruchu mieli tyle, że spalali wszystko z nadwyżką. Mięśnie bolą, skaleczenia (niechcący!) programami i wszelkimi innymi kartkami pieką, ale było warto. Mogę jedynie czekać na następny rok. Będę na pewno, chociaż nie wiem czy jako wolontariusz. Warszawskie Targi Książki to jedno z tych wydarzeń, na które każdy miłośnik książek i czytania musi się wybrać.

2 komentarze:

  1. Mówi sie, ze pracując jako wolontariusz bardziej pomagasz sobie niż innym. Czo ty na to?

    OdpowiedzUsuń
  2. Wolontariat to świetna sprawa, fajnie, że mogłaś wziąć udział w takim przedsięwzięciu!

    beneaththeblanket.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń