sobota, 14 lutego 2015

O koncercie Eda

Gdy dowiedziałam się, że Ed Sheeran zagra w Polsce, wpadłam w dziką panikę. Musiałam iść na jego koncert, pragnęłam tego, może nie najbardziej na świecie, ale jednak pragnęłam. Szczęśliwie dla mnie koncert odbywał się na warszawskim Torwarze. Dalej jednak panikowałam, bo umiejscowienie koncertu w stolicy spowoduje napływ ogromnego tłumu chętnych fanek. Rozpoczęło się polowanie na bilety. Miałam rację, nastawiając budzik na godzinę przed uruchomieniem internetowej sprzedaży, bilety (wiem z dobrego źródła) w niektórych punktach wykupiono w ciągu godziny. Ale mi się udało!
Na koncercie bawiłam się sama. Płyta to jedyne słuszne miejsce na całej hali (zawsze, wszędzie). Co z tego, że stoję, skoro mogę swobodnie bujać się na boki, machać rękami i drzeć japkę tak głośno, jak mi się marzy, bez pełnych oburzenia spojrzeń starszej (takiej po 40) pani na miejscu obok. Mimo że byłam tam sama (sama, samusieńka w dzikim tłumie fanów), czułam się lepiej i swobodniej niż niejedna z dziewczyn, które przyszły z przyjaciółkami. Chociaż i tak wszelkie moje wyobrażenia przeszła dziewczyna, która w trakcie supportu (Ryan Keen, polecam!) szperała po instagramie. A ja się bałam, że mi ktoś przez ramię zajrzy i skomentuje, jak na przerwie zajrzę na swoją wirtualną farmę...
O ile Torwar jest miejscem dość dobrym na wszelkie imprezy masowe, o tyle było chyba jednak za małe na ilość chętnych. Na fejsbukowym wydarzeniu co trochę pojawiały się pytania czy ktoś nie sprzeda może biletu. Przy kolejce (jednej z wielu kolejek, jak się okazało na miejscu, bo tuż przed wejściami wszystko szło sprawnie, a jedna ludzi stali w gigantycznej kolejce wzdłuż budynku, chyba nikt nie wie po co) też stali wytrwali fani, pragnący walczyć i próbować do ostatniej chwili. Tylko podziwiać, chociaż nie sądzę, że komuś udało się taki bilet nabyć.
Jak przed każdym koncertem, przed tym też miałam marzenia. Marzeń nie ograniczyłam do jednej piosenki i, dzięki Ci, Edzie Sheeranie, nie dostałam tylko jednej piosenki z listy. Jakby ktoś był zainteresowany, mam spisaną koncertową playlistę, nie będę zawalać sobie postu (za to jakąś rozmazaną foteczkę dorzucę, jak tylko włączę laptopa [i poprawię wszelkie błędy]).
Nastałam się, naczekałam, ale było warto. Najlepiej wydane pieniądze w tym roku (albo tamtym, bo kupowałam kilka miesięcy temu)! Planowałam oszczędzać gardło, przecież dopiero co wyzdrowiałam, ale jak usłyszy się swoją koncertową listę marzeniową, to nie ma wyboru - trzeba się drzeć, krzyczeć, piszczeć, śpiewać i w efekcie zedrzeć gardło. Najlepsze uczucie na świecie: zdarte gardło po wymarzonym koncercie przy wymarzonych utworach, bolący krzyż od stania (albo ze starości), bolące kolana od ciągłego podrygiwania. Ed pokazał klasę, nie usłyszeliśmy, niestety,  łamanej polszczyzny z brytyjskim akcentem (ale Ryan próbował!), ale udało mu się porwać tłum, przekonać, byśmy robili, co chciał (sing silently!) i nawet rzucić kilka żarcików (chociaż nie wszyscy rozumieli, ah, uroki brytyjskiego akcentu).
Nie będę się rozpisywać o migających światłach i o dudniących basach. Wszystko było tak dobre, jak tylko mogło. Dzięki dobrodziejstwom technicznym, mogliśmy podziwiać jednocześnie śpiewającego Eda na scenie i tańczącego Eda z teledysku do Thinking Out Loud. Organizacja nie popisała się tylko w dwóch kwestiach (poza wspominanym już dużym ograniczeniu miejsc), reszta wyszła znakomicie, dawka emocji jest tak ogromna, że będę dochodzić teraz do siebie przez następne kilka dni. No, może tygodni. Ewentualnie do następnego jego koncertu (a zamierzałam wybrać się do Wielkiej Brytanii na koncert, ot taka wycieczka, od pomysłu odwiodła mnie zapowiedź koncert w Warszawie; ale na koncert na wyspy też polecę!). Organizacja nawaliła w najprotszych kwestiach. Ruch do i z szatni po koncercie oraz ruch przed budynkiem. Do szatni, owszem, dało się wejść dość swobodnie (przynajmniej mi się udało), ale wyjść już było niezwykle trudno. Właściwie, to jakbym zawiesiła się łokciami o ludzi obok, to nie musiałabym wysilać się na chodzenie (wysilałabym się tylko na wiszenie, zawsze jakiś minus). Drugi minus aż nie mieści mi się w głowie. Już po walce w szatni o odzyskanie własnej kurtki (ciekawe, swoją drogą, ile trzeba się nawalczyć, żeby iść na koncert i żeby z niego wyjść), po wyjściu z budynku, tuż przed wsiądnięciem do samochodu... Przejście dla pieszych. Ja rozumiem, że Czerniakowska to duża ulica, że koncert, że trzeba ludziom umożliwić szybki odjazd spod Torwaru, ale pieszym (i parkującym dalej) też można by nieco to ułatwić (albo przynajmniej umożliwić). Staliśmy dobre 15 minut, zanim razem z Mym Lubym poprowadziliśmy ludzi na barykady, znaczy przez ulicę, by tłum mógł spokojnie wrócić do domu (i, jak ja, przeżywać).
Tyle mogę w tej chwili napisać. Obiecuję powrócić na stałe z postami, już zdrowa i po sesji. Wszystkim niekoncertującym polecam pokoncertować, wrażenia są niesamowite, a pieniądze wydane na przyjemności to dobrze wydane pieniądze. Jedyną wadą koncertowego życia (jako słuchacz/fan) jest kac pokoncertowy. Kac pokoncertowy to taki stan tuż po koncercie, kiedy ma się drobny wstręt do muzyka, którego właśnie się słuchało i jednocześnie chce się wrócić na koncert i z niego nie wychodzić, i słuchać w kółko nagrań, i nie słuchać ich przez najbliższy miesiąc, a do tego wspominać koncert i szukać następnego. Nic nie poradzę, takie życie koncertowiczów.
Do następnego (i obiecuję nie wrzucać kiczowatego walentynkowego postu)!
(I powstrzymam się od powtarzania pod nosem, że się jaram i że tak bardzo się jaram, tak.)

2 komentarze:

  1. Ale Ci zazdroszczę! *.*
    rilseee.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Cześć Plobrem!
    Bardzo fajny post, strasznie mi się podoba jak opisałaś swoje przeżycia koncertowe. Czekałem długo aż wybudzisz się z zimowego snu, znowu oddasz aktywnemu pisaniu i poczynisz post. Dziękuję Ci za to. Czekanie na światłach przez 15 minut brzmi absurdalnie, ale coż, taki kraj.
    Pozdrawiam i czekam na kolejne posty.

    OdpowiedzUsuń