Podobno z
rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Ile w tym prawdy, sama nie mam
pojęcia. Zdjęć rodzinnych mam mało, im jestem starsza, tym mniej. Za to
spotkanka wychodzą całkiem sympatycznie. Akurat wczoraj mnie nawiedzili, stąd i pomysł na dzisiejszy wpis.
Na tydzień przed
przyjazdem rodziny, w tym przypadku takiej bliskiej, więc niby można by się
poczuć swobodniej, zaczyna się planowanie. Menu ułożone z rozmysłem i
rozmachem, biorąc pod uwagę preferencje kulinarne wizytujących, zakupy, kto od
której ma wolne, żeby dobrze wszystkich powitać, robić kawki, herbatki. Gdy już
wszystko zaplanowane, cała lista stworzona, trzeba przejrzeć ją jeszcze raz, bo
może o czymś zapomnieliśmy? Pościel jest, zapas jedzenia i alkoholu, woda na
kaca też. Idziemy dalej. Wielkie sprzątanie całego domu i chowanie wszelkich „zbędnych”
elementów wystroju pokoi, jak wszechobecne kable, książki i masa innych
papierów, co najmniej jakby odwiedzały nas wszystkie królowe brytyjskie od
początku istnienia kraju. Ale zrobić trzeba, więc upychałam kable w książki i
te zestawy do szafy. Wszystko przygotowane, zakupione, ugotowane, czekamy.
Od progu
witają nas radosne okrzyki: „schudłaś, czy oni w ogóle cię nie karmią?!”, „przytyłeś,
ale przystojniak z ciebie teraz” i masa podobnych, głównie ukierunkowanych na
wygląd, wagę, ubiór, kolor włosów i to, co akurat trzymaliśmy w rękach. Np. kawa.
Kawa jest zła, bo wiecznie będę na nią za młoda. Alkohol tak, proszę bardzo,
chętnie poleją, ale kawa to zło w najczystszej postaci. Przecież czarna, a ja
pijam tylko taką bezmlekową. Po wyprzytulaniu wszystkich, bo widujemy się tak
rzadko, że przybicie piątki nie wystarczy, zasiadamy. Napoje zimne, ledwo
schłodzone, bo nikt na to nie wpadł wcześniej (nie było na liście!) gonią
napoje ciepłe, więc w pewnym momencie popijam, z marszu, bezmyślnie, pigwówkę
herbatą, nie wiem co gorsze, obrzydliwie słodka pigwówka czy wrząca niemal
herbata. Kawa stygła obok, czekając na wiśniówkę. Po wstępnym przeglądzie
zasobów domowych alkoholi pora na jedzenie. Bo ciasto do kawy i herbaty, i
nalewek, to nie jedzenie, tylko starter. Tyle się mogę nauczyć!
Przy rozrywkach
problem: kierowca został jeden, reszta rozgrzewała się napojami alkoholowymi,
nas 6, a samochód 5 osobowy. Już decyzja podjęta, kto zostaje, ale dotarła
kolejna osoba i zmiana planów, kolejna zmiana, kolejna i wracamy do punktu wyjścia: jadę rozrywkować
się ja. Spacer sprintem niemal po Starówce, bo zimno, bo pada, jedziemy
rozgrzewać się dalej. Rąk nie zdążyłam sobie zagrzać jeszcze, a tu stół już
ugina się pod ilością dobrych rzeczy, szkło już czeka, czyściutkie, błyszczące.
Niestety, smakołyki nie trafiły w moje fantazje kulinarne na ten wieczór,
podpadłam wszystkim, ale dzielnie zrobiłam jedzenie sama, zjadłam kucając przy
stoliczku, popiłam malinówką, dałam radę. Najedzeni, szkło napełnione i
napełniane na bieżąco, pora na informowanie, co zmieniło się od ostatniego
spotkania. I tak, każdy po kolei, prowadzi monolog przerywany od czasu do czasu
pytaniami o więcej konkretów. Połowa z nas i tak siedzi z nosami w telefonach,
mnie do zawału doprowadza wazon, który ustawicznie od godziny stukałam łokciem,
nie zwracając na to kompletnie uwagi, ale rozmowy toczą się dalej. Po wymianie
wszystkich plotek, pogłosek i domysłów pora na spanie. Godzina wczesna, na mnie
zdecydowanie za wczesna, ale ilość wypitego alkoholu daje o sobie znać. Od rana
powtórka.
Nie zrozumcie
mnie źle, kocham swoją rodzinę. To zbiór najbardziej pokręconych ludzi jakich
tylko można sobie wyobrazić. Drażni mnie tylko taka otoczka „święta”, jak ktoś
wpada w odwiedziny. Szykowanie się jak na przyjęcie u papieża, taka sztuczna atmosfera, mająca dać gościom do zrozumienia, że tak wygląda nasze codzienne,
zwyczajne, nudne życie. Zamiast ukochanych rozciągniętych legginsów i starej
koszulki z długim rękawem, musiałam założyć coś „odpowiedniego”. Zamiast walnąć
piwko zagryzając pizzą – zestaw wędlin, serów, 5 rodzajów pieczywa, pomidorki,
ogóreczki, rzodkieweczki, sosiki, chrzaniki, pełny serwis. I jeszcze wszyscy
tak elegancko, nożem i widelcem, podczas gdy u siebie w domu jemy paluchami,
nie patrząc czy siedzącą obok nas osobę to razi. „W gościach” i „przy gościach”
jest inaczej. Jest sztywno i sztucznie.
Denerwują mnie
też potwornie wszelkie komentarze „głodzisz się?”, „o, ktoś tu przytył”, „takie
masz zniszczone włosy, zrób coś z nimi”. Widzę siebie w lustrze codziennie,
ważę się regularnie, skoro nie krzyczę bez przerwy spanikowana, to nie jest
źle. Moja niedowaga nie powinna nikogo obchodzić, tak samo jak stan moich
włosów, moje rozciągnięte spodnie czy nadmiar spożywania kawy. Ale poważnie –
gdy nie widzimy kogoś dłuższy czas, pierwsza rzecz na jaką zwracamy uwagę, to
właśnie wygląd. Każdy tak ma, to coś nam się rzuca, tuż przy samym przywitaniu
wiemy, czy ktoś się zmienił czy nie. Trzeba jednak uważać na takie komentarze,
bo mogą bardzo zranić.
Nie wszystkie rodziny jednak są takie „pełne” i szczęśliwe. Zdarzają się pojedyncze osobniki w składzie, które psują cały efekt (u mnie jest ich całkiem sporo, ja podobno pretenduję do takiego miejsca nawet, niechcący i bez mojej zgody), ale zdarzają się też całkowicie destruktywne relacje. Każdy członek takiej rodziny będzie ciągnął resztę wraz z sobą na dno, by tam osaczać siebie nawzajem i zrzucać winę na innych. Oderwanie całkowite od nich wszystkich jest możliwe, ale nie jestem pewna czy takie konieczne. Skreślanie, bez próby poprawienia relacji, jest tylko ucieczką, pierwszą z wielu kolejnych, gdy zamiast spróbować, będziemy chcieli zwyczajnie unikać rozczarowań i wysiłku związanego z próbą. Próba nie będzie łatwa, najpewniej nie będzie też przyjemna, ale gdy przyświeca nam poprawienie, pewnego rodzaju odrodzenie, dlaczego nie spróbować? Później tylko usiąść z poczuciem pełnej satysfakcji, że zrobiliśmy coś tak pięknego, coś tak dobrego. Ale, oczywiście, nie musi się udać, świat jest zły i okrutny i będzie rzucał nam kłody pod nogi. I pewnie, odmian rodzin jest tyle, ile ludzi na świecie, każdy też tą swoją gromadkę szaleńców widzi na inny sposób. Często więc nasze własne spojrzenie na nich nie będzie równoważne z ich spojrzeniem na nas, ze spojrzeniem na całość.
Nie wszystkie rodziny jednak są takie „pełne” i szczęśliwe. Zdarzają się pojedyncze osobniki w składzie, które psują cały efekt (u mnie jest ich całkiem sporo, ja podobno pretenduję do takiego miejsca nawet, niechcący i bez mojej zgody), ale zdarzają się też całkowicie destruktywne relacje. Każdy członek takiej rodziny będzie ciągnął resztę wraz z sobą na dno, by tam osaczać siebie nawzajem i zrzucać winę na innych. Oderwanie całkowite od nich wszystkich jest możliwe, ale nie jestem pewna czy takie konieczne. Skreślanie, bez próby poprawienia relacji, jest tylko ucieczką, pierwszą z wielu kolejnych, gdy zamiast spróbować, będziemy chcieli zwyczajnie unikać rozczarowań i wysiłku związanego z próbą. Próba nie będzie łatwa, najpewniej nie będzie też przyjemna, ale gdy przyświeca nam poprawienie, pewnego rodzaju odrodzenie, dlaczego nie spróbować? Później tylko usiąść z poczuciem pełnej satysfakcji, że zrobiliśmy coś tak pięknego, coś tak dobrego. Ale, oczywiście, nie musi się udać, świat jest zły i okrutny i będzie rzucał nam kłody pod nogi. I pewnie, odmian rodzin jest tyle, ile ludzi na świecie, każdy też tą swoją gromadkę szaleńców widzi na inny sposób. Często więc nasze własne spojrzenie na nich nie będzie równoważne z ich spojrzeniem na nas, ze spojrzeniem na całość.
Nie od dzisiaj
wiadomo, że to jakie mamy relacje z rodziną i w rodzinie wpływa na nasze
relacje ze światem. Już od samego początku, będąc małym dzieciakiem, widzimy
chociażby naszych rodziców, nasze starsze rodzeństwo, ciotki, wujki, babcie i
dziadki. Zauważamy ich zachowania względem siebie, widzimy co jest dobre, co
jest złe, co należy, a od czego trzymać się z daleka. Nie uciekniemy przed popełnianiem
błędów, to taka ludzka przypadłość. Uczymy się jednak i z czasem przyswojenie
zasad jest łatwiejsze. Te same zasady dotyczą kontaktów z innymi ludźmi, jakaś
podstawowa ogłada, szacunek czy uprzejmość, to wartości, które wpajają (a
przynajmniej powinni) nasi rodzice od, niemal, wyjścia na świat. Cały czas
obserwujemy. Widzimy jak tatuś traktuje mamusię i mamusia tatusia, i też
chcemy, by nasz przyszły małżonek/partner (zalegalizujmy związki partnerskie!)
zachowywał się w taki troskliwy, czuły, kochający sposób. Wyrabiają nam się,
mimowolnie albo też w pełni świadomie, wymagania odnośnie innych.
Nie od dzisiaj
wiadomo też, że rodzina ma wpływ nie tylko na relacje z innymi, ale także na
relacje z samym sobą. Przez jakiś czas naszego życia jesteśmy tylko z nimi,
jesteśmy zbyt mali na znajomości z innymi, a nawet jak ktoś usilnie próbuje nas
zapoznać, nie zdajemy sobie z tego sprawy, zajmujemy się lepszymi rzeczami, jak
wycie bez przerwy (trochę dziwnie pisać o sobie-niemowlaku w czasie
teraźniejszym, poradzicie sobie ze zrozumieniem). Każde zdanie rodziców i
reszty rodziny ma wpływ na naszą samoocenę i pewność siebie. To właśnie w
okresie dzieciństwa mogą wykształcić się (i ujawnić później) wszelkie
zaburzenia osobowości (pomijam, oczywiście, te, które są uwarunkowane
genetyczne) i wszelkie problemy z samym sobą. Nie jestem też specjalista od psychiatrii, ale samo to, jak
oddziałują na nas rodzice ma ogromny stan na nasze kształtowanie własnego ja. Może
nie każde słowo, ale każde zachowanie ma znaczenie. Ludzie mają to do siebie,
że wolą czyny, a nie słowa, powiedzieć jest coś dużo łatwiej niż zrobić, nikt
mi nie zaprzeczy. Tłamszenie dziecka albo zbyt wygórowane oczekiwania nie
pomogą mu w poprawnym określeniu siebie i w zdobyciu niezbędnej pewności
siebie. Nie jest to też regułą, jednostki bardziej odporne na ciągłą krytykę i
ocenianie nie będą miały problemów z samooceną. Także przyszłym rodzicom
polecam rozważenie czasami czy aby na pewno jest to „budujące” zachowanie. Ale przecież
nie musicie mnie słuchać, jestem tylko małolatą bez studiów (jeszcze!),
rodzicem nie jestem, psychiatrą też nie.
O rodzinie
można mówić wiele, każda jednak jest inna, a ja mogłabym teraz godzinami
opisywać swoją. Jedno jest pewne – nie zamieniłabym jej na żadną inną. Za dużo
mam fajnych wspomnień, pozwolicie jednak, że nie podzielę się żadnym. Pisałabym
całą noc z rozmarzonym uśmiechem, oddając się przeszłości całkowicie, co i tak
w ostatnich tygodniach robię zdecydowanie zbyt często. Doceńcie swoje rodziny,
póki macie ich obok. Zadzwońcie do babci, dziadka czy kogoś innego. Uśmiech,
jaki wywołacie na ich twarzach jest najlepszą rzeczą na świecie. Pozdrawiam
serdecznie!
PS. Czasami dopada mnie taka myśl
czy przypadkiem może nie minęłam się z powołaniem, może zamiast studiować
powinnam już otworzyć jakąś poradnię przed-wśród-pomałżeńską z dodatkowymi konsultacjami
odnoście wychowania, zaburzeń i budowania pewności siebie. Tak, to jest pomysł.
Zajmę się tym jak mi nie wyjdzie kariera pisarki.