piątek, 28 listopada 2014

O rodzinie


Podobno z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Ile w tym prawdy, sama nie mam pojęcia. Zdjęć rodzinnych mam mało, im jestem starsza, tym mniej. Za to spotkanka wychodzą całkiem sympatycznie. Akurat wczoraj mnie nawiedzili, stąd i pomysł na dzisiejszy wpis.
Na tydzień przed przyjazdem rodziny, w tym przypadku takiej bliskiej, więc niby można by się poczuć swobodniej, zaczyna się planowanie. Menu ułożone z rozmysłem i rozmachem, biorąc pod uwagę preferencje kulinarne wizytujących, zakupy, kto od której ma wolne, żeby dobrze wszystkich powitać, robić kawki, herbatki. Gdy już wszystko zaplanowane, cała lista stworzona, trzeba przejrzeć ją jeszcze raz, bo może o czymś zapomnieliśmy? Pościel jest, zapas jedzenia i alkoholu, woda na kaca też. Idziemy dalej. Wielkie sprzątanie całego domu i chowanie wszelkich „zbędnych” elementów wystroju pokoi, jak wszechobecne kable, książki i masa innych papierów, co najmniej jakby odwiedzały nas wszystkie królowe brytyjskie od początku istnienia kraju. Ale zrobić trzeba, więc upychałam kable w książki i te zestawy do szafy. Wszystko przygotowane, zakupione, ugotowane, czekamy.
Od progu witają nas radosne okrzyki: „schudłaś, czy oni w ogóle cię nie karmią?!”, „przytyłeś, ale przystojniak z ciebie teraz” i masa podobnych, głównie ukierunkowanych na wygląd, wagę, ubiór, kolor włosów i to, co akurat trzymaliśmy w rękach. Np. kawa. Kawa jest zła, bo wiecznie będę na nią za młoda. Alkohol tak, proszę bardzo, chętnie poleją, ale kawa to zło w najczystszej postaci. Przecież czarna, a ja pijam tylko taką bezmlekową. Po wyprzytulaniu wszystkich, bo widujemy się tak rzadko, że przybicie piątki nie wystarczy, zasiadamy. Napoje zimne, ledwo schłodzone, bo nikt na to nie wpadł wcześniej (nie było na liście!) gonią napoje ciepłe, więc w pewnym momencie popijam, z marszu, bezmyślnie, pigwówkę herbatą, nie wiem co gorsze, obrzydliwie słodka pigwówka czy wrząca niemal herbata. Kawa stygła obok, czekając na wiśniówkę. Po wstępnym przeglądzie zasobów domowych alkoholi pora na jedzenie. Bo ciasto do kawy i herbaty, i nalewek, to nie jedzenie, tylko starter. Tyle się mogę nauczyć!
Przy rozrywkach problem: kierowca został jeden, reszta rozgrzewała się napojami alkoholowymi, nas 6, a samochód 5 osobowy. Już decyzja podjęta, kto zostaje, ale dotarła kolejna osoba i zmiana planów, kolejna zmiana, kolejna i wracamy do punktu wyjścia: jadę rozrywkować się ja. Spacer sprintem niemal po Starówce, bo zimno, bo pada, jedziemy rozgrzewać się dalej. Rąk nie zdążyłam sobie zagrzać jeszcze, a tu stół już ugina się pod ilością dobrych rzeczy, szkło już czeka, czyściutkie, błyszczące. Niestety, smakołyki nie trafiły w moje fantazje kulinarne na ten wieczór, podpadłam wszystkim, ale dzielnie zrobiłam jedzenie sama, zjadłam kucając przy stoliczku, popiłam malinówką, dałam radę. Najedzeni, szkło napełnione i napełniane na bieżąco, pora na informowanie, co zmieniło się od ostatniego spotkania. I tak, każdy po kolei, prowadzi monolog przerywany od czasu do czasu pytaniami o więcej konkretów. Połowa z nas i tak siedzi z nosami w telefonach, mnie do zawału doprowadza wazon, który ustawicznie od godziny stukałam łokciem, nie zwracając na to kompletnie uwagi, ale rozmowy toczą się dalej. Po wymianie wszystkich plotek, pogłosek i domysłów pora na spanie. Godzina wczesna, na mnie zdecydowanie za wczesna, ale ilość wypitego alkoholu daje o sobie znać. Od rana powtórka.
Nie zrozumcie mnie źle, kocham swoją rodzinę. To zbiór najbardziej pokręconych ludzi jakich tylko można sobie wyobrazić. Drażni mnie tylko taka otoczka „święta”, jak ktoś wpada w odwiedziny. Szykowanie się jak na przyjęcie u papieża, taka sztuczna atmosfera, mająca dać gościom do zrozumienia, że tak wygląda nasze codzienne, zwyczajne, nudne życie. Zamiast ukochanych rozciągniętych legginsów i starej koszulki z długim rękawem, musiałam założyć coś „odpowiedniego”. Zamiast walnąć piwko zagryzając pizzą – zestaw wędlin, serów, 5 rodzajów pieczywa, pomidorki, ogóreczki, rzodkieweczki, sosiki, chrzaniki, pełny serwis. I jeszcze wszyscy tak elegancko, nożem i widelcem, podczas gdy u siebie w domu jemy paluchami, nie patrząc czy siedzącą obok nas osobę to razi. „W gościach” i „przy gościach” jest inaczej. Jest sztywno i sztucznie.
Denerwują mnie też potwornie wszelkie komentarze „głodzisz się?”, „o, ktoś tu przytył”, „takie masz zniszczone włosy, zrób coś z nimi”. Widzę siebie w lustrze codziennie, ważę się regularnie, skoro nie krzyczę bez przerwy spanikowana, to nie jest źle. Moja niedowaga nie powinna nikogo obchodzić, tak samo jak stan moich włosów, moje rozciągnięte spodnie czy nadmiar spożywania kawy. Ale poważnie – gdy nie widzimy kogoś dłuższy czas, pierwsza rzecz na jaką zwracamy uwagę, to właśnie wygląd. Każdy tak ma, to coś nam się rzuca, tuż przy samym przywitaniu wiemy, czy ktoś się zmienił czy nie. Trzeba jednak uważać na takie komentarze, bo mogą bardzo zranić.
      Nie wszystkie rodziny jednak są takie „pełne” i szczęśliwe. Zdarzają się pojedyncze osobniki w składzie, które psują cały efekt (u mnie jest ich całkiem sporo, ja podobno pretenduję do takiego miejsca nawet, niechcący i bez mojej zgody), ale zdarzają się też całkowicie destruktywne relacje. Każdy członek takiej rodziny będzie ciągnął resztę wraz z sobą na dno, by tam osaczać siebie nawzajem i zrzucać winę na innych. Oderwanie całkowite od nich wszystkich jest możliwe, ale nie jestem pewna czy takie konieczne. Skreślanie, bez próby poprawienia relacji, jest tylko ucieczką, pierwszą z wielu kolejnych, gdy zamiast spróbować, będziemy chcieli zwyczajnie unikać rozczarowań i wysiłku związanego z próbą. Próba nie będzie łatwa, najpewniej nie będzie też przyjemna, ale gdy przyświeca nam poprawienie, pewnego rodzaju odrodzenie, dlaczego nie spróbować? Później tylko usiąść z poczuciem pełnej satysfakcji, że zrobiliśmy coś tak pięknego, coś tak dobrego. Ale, oczywiście, nie musi się udać, świat jest zły i okrutny i będzie rzucał nam kłody pod nogi. I pewnie, odmian rodzin jest tyle, ile ludzi na świecie, każdy też tą swoją gromadkę szaleńców widzi na inny sposób. Często więc nasze własne spojrzenie na nich nie będzie równoważne z ich spojrzeniem na nas, ze spojrzeniem na całość.
Nie od dzisiaj wiadomo, że to jakie mamy relacje z rodziną i w rodzinie wpływa na nasze relacje ze światem. Już od samego początku, będąc małym dzieciakiem, widzimy chociażby naszych rodziców, nasze starsze rodzeństwo, ciotki, wujki, babcie i dziadki. Zauważamy ich zachowania względem siebie, widzimy co jest dobre, co jest złe, co należy, a od czego trzymać się z daleka. Nie uciekniemy przed popełnianiem błędów, to taka ludzka przypadłość. Uczymy się jednak i z czasem przyswojenie zasad jest łatwiejsze. Te same zasady dotyczą kontaktów z innymi ludźmi, jakaś podstawowa ogłada, szacunek czy uprzejmość, to wartości, które wpajają (a przynajmniej powinni) nasi rodzice od, niemal, wyjścia na świat. Cały czas obserwujemy. Widzimy jak tatuś traktuje mamusię i mamusia tatusia, i też chcemy, by nasz przyszły małżonek/partner (zalegalizujmy związki partnerskie!) zachowywał się w taki troskliwy, czuły, kochający sposób. Wyrabiają nam się, mimowolnie albo też w pełni świadomie, wymagania odnośnie innych.
Nie od dzisiaj wiadomo też, że rodzina ma wpływ nie tylko na relacje z innymi, ale także na relacje z samym sobą. Przez jakiś czas naszego życia jesteśmy tylko z nimi, jesteśmy zbyt mali na znajomości z innymi, a nawet jak ktoś usilnie próbuje nas zapoznać, nie zdajemy sobie z tego sprawy, zajmujemy się lepszymi rzeczami, jak wycie bez przerwy (trochę dziwnie pisać o sobie-niemowlaku w czasie teraźniejszym, poradzicie sobie ze zrozumieniem). Każde zdanie rodziców i reszty rodziny ma wpływ na naszą samoocenę i pewność siebie. To właśnie w okresie dzieciństwa mogą wykształcić się (i ujawnić później) wszelkie zaburzenia osobowości (pomijam, oczywiście, te, które są uwarunkowane genetyczne) i wszelkie problemy z samym sobą. Nie jestem też specjalista od psychiatrii, ale samo to, jak oddziałują na nas rodzice ma ogromny stan na nasze kształtowanie własnego ja. Może nie każde słowo, ale każde zachowanie ma znaczenie. Ludzie mają to do siebie, że wolą czyny, a nie słowa, powiedzieć jest coś dużo łatwiej niż zrobić, nikt mi nie zaprzeczy. Tłamszenie dziecka albo zbyt wygórowane oczekiwania nie pomogą mu w poprawnym określeniu siebie i w zdobyciu niezbędnej pewności siebie. Nie jest to też regułą, jednostki bardziej odporne na ciągłą krytykę i ocenianie nie będą miały problemów z samooceną. Także przyszłym rodzicom polecam rozważenie czasami czy aby na pewno jest to „budujące” zachowanie. Ale przecież nie musicie mnie słuchać, jestem tylko małolatą bez studiów (jeszcze!), rodzicem nie jestem, psychiatrą też nie.
O rodzinie można mówić wiele, każda jednak jest inna, a ja mogłabym teraz godzinami opisywać swoją. Jedno jest pewne – nie zamieniłabym jej na żadną inną. Za dużo mam fajnych wspomnień, pozwolicie jednak, że nie podzielę się żadnym. Pisałabym całą noc z rozmarzonym uśmiechem, oddając się przeszłości całkowicie, co i tak w ostatnich tygodniach robię zdecydowanie zbyt często. Doceńcie swoje rodziny, póki macie ich obok. Zadzwońcie do babci, dziadka czy kogoś innego. Uśmiech, jaki wywołacie na ich twarzach jest najlepszą rzeczą na świecie. Pozdrawiam serdecznie!





PS. Czasami dopada mnie taka myśl czy przypadkiem może nie minęłam się z powołaniem, może zamiast studiować powinnam już otworzyć jakąś poradnię przed-wśród-pomałżeńską z dodatkowymi konsultacjami odnoście wychowania, zaburzeń i budowania pewności siebie. Tak, to jest pomysł. Zajmę się tym jak mi nie wyjdzie kariera pisarki.

niedziela, 23 listopada 2014

O zmianach



Niedziela, zwłaszcza wieczorem, nastraja mnie jakoś… depresyjnie. Nie ma to nic wspólnego z poniedziałkiem, lubię poniedziałki. Świadomość końca i początku, nawet (a może przede wszystkim?) tygodnia, odbiera mi wszelkie siły witalne, dlatego większość niedzieli leżę. Nie mam siły na nic, nie mam ochoty na nic, tylko leżę i leżę. Co ciekawe, nie mam i nie miałam tak nigdy przy końcu i początku roku. Nigdy też Sylwester i Nowy Rok nie były dla mnie dniami specjalnymi, ot dzień jak co dzień, niczym nie wyróżniający się, po prostu zmieniamy ostatnią cyfrę w roku.
Świat ma to do siebie, że cały czas się zmienia. Zmieniają się pory roku, zmieniają się ludzie, wszystko przemija, a jednak bardziej odczuwam tę zmianę tygodniową niż zmianę roczną. Może chodzi o częstotliwość? A że jestem człowiekiem, który bardzo nie lubi zmian, to i z racji, że tak często, to przeżywam to bardziej. Może, nie wiem, przecież nigdy tak naprawdę nie możemy mieć pewności.
Każda zmiana zaburza przyzwyczajenia. Dlatego tak bardzo ich nie lubię. Niby zmiany generują postęp, niby generują rozwój, ale co z tego, skoro ledwo zdążę przyzwyczaić się do jednego, a tu idzie drugie i cały proces od początku, a gdy się skończy znowu kolejny i kolejny. Nie lubię i już. Czasami muszę, czasami czyli tak nawet często. Musiałam się, ha, przyzwyczaić do zmian. Niechętnie, bardzo opornie, zapierając się rękami i nogami, ba, zębami też, musiałam i koniec. Taki okrutny jest świat.
Nie mówię też, że wszystkie zmiany, jak leci, są złe. Niektóre są bardzo potrzebne, jak np., ha, zmiana przyzwyczajeń i mam tu na myśli siebie i moje niespanie. Wiem, że mnie to niszczy, wiem, że długo tak nie pociągnę, wiem, że muszę to zmienić, ale sama wizja zmiany mnie tak odstrasza, że póki co kolejny tydzień robię to samo. I tak, kolejny tydzień, a więc zmiana i ja też mogłabym coś zmienić, ale dwie zmiany to już za dużo, a co za dużo, to nie zdrowo. Czy jakoś tak.
Mogłabym też zmienić wiele innych rzeczy. Moje podejście do studiów, o. Byłoby łatwiej i przyjemniej zająć się wszystkimi rzeczami na bieżąco, a nie ciągle odkładać je na ostatnią chwilę, ciągle przekładać i potem siedzieć po nocach, czytać i pisać, i wcale nie być zadowolonym ze swojej pracy. Ale po co, przecież i tak siedzę po nocach, spać nie mogę, bo myśli mi się tłuką, to przynajmniej zajmę się czymś i poczytam teksty na zajęcia, może akurat mnie to zmęczy, może znudzi i może zasnę jeszcze przed budzikiem rodziców. Mogłabym też zmienić mój styl pisania, mniej wtrąceń, więcej treści, bo wtrącenia są fajne, ale mało wnoszą, poza moimi własnymi, nagłymi przemyśleniami, które muszę wtrącić teraz, a nie później, bo mi ulecą i już nie wrócą. I mogłabym nauczyć się pisać krótsze zdania. I jeszcze zmieniałabym godzinę, o której zwykle piszę, bo jest to ciemna noc, nikt nie przeczyta, nikt nie zauważy, że cokolwiek tu dodane, z drugiej strony czasami zasnąć nie mogę, dopóki nie napiszę, więc czasami piszę we wczesnych godzinach porannych. I mogłabym jeszcze trochę mniej trącać taki patos, mniej uzewnętrzniania, mniej tej dziwnej maniery, która nasuwa skojarzenie z szukaczem atencji, którym wcale nie jestem, po prostu jestem zbyt szczera, a to podobno wada. Bloga traktuję jak przyjaciela, któremu mówię wszystko, a że przy okazji przeczyta to kilka osób, to tylko taki dodatek. Mniej tego, a może więcej pisania, więcej do przekazania. Ale jesień i te tygodnie tak płyną, nastraja mnie to źle, to i odtrącam swojego przyjaciela, mimo że on jedyny, wybaczcie, wysłucha bezkrytycznie, bo jako jedyny nie potrafi mówić. Może to i dobrze.
Zmiany są potrzebne i już. Zarówno zmiany zależne od nas, czyli chcemy i zmieniamy, jak i te niezależne, czyli życie zachowuje się jak ostatni drań i zmusza nas do zmienienia czegoś, do czego się przyzwyczailiśmy i wcale nie chcieliśmy żadnych zmian, a tu psikus, trzeba. Osobom, które jak ja nie lubią zmian, życzę tylko cierpliwości, życzę też jej sobie, bo jeszcze nie raz, nie dwa, nie milion będę wystawiana przez życie na takie wymuszone zmiany i będę musiała sobie z tym radzić. Do zmian też można się przyzwyczaić, jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało.
Trzymajcie się cieplutko, bo już zima idzie, będzie więcej depresyjności (przynajmniej do świąt).

wtorek, 11 listopada 2014

O Polsce, kraju bigosem i wódką płynącym

Za cztery lata minie 100 lat odkąd Polska wróciła na mapy świata. Niepodległość odzyskana, ale od tamtej pory całkiem sporo niepokojów mieliśmy z wolnością i innymi okupacjami. Jednak nie o historii dzisiaj. Będzie o kraju, który (mimo wszystko i przede wszystkim) wszyscy kochamy, nawet jeśli nie chcemy się do tego przyznać.
Cały świat wie, że żyjemy w kraju absurdu. Polska to cudownie abstrakcyjne miejsce, gdzie wszystko jest możliwe, a na cuda trzeba tylko odrobinę poczekać, co się zaś tyczy rzeczy wykonalnych i przeciętnych – tak z 30 lat co najmniej, ale po ogromnej robocie papierkowej, zestawie zebranych pieczątek, dostarczonych podpisów, zdjęć, rentgenów, kolorowanek  i wtedy dopiero, być może, do rozważania. Cudo. Wszyscy w Europie powinni nam zazdrościć. Na to narzekamy, ale ma to też swój urok. Jakiś dziwny, pokrętny, wywołujący nudności i stany lękowe, ale jednak urok. Abstrakcyjny, o! Święta kościelne dniami wolnymi od pracy? Opóźnienia w budowaniu/remontowaniu czegokolwiek? Politycy bez matury? Wielki betonowy Jezus za 6 milionów? Premiera polskiego filmu o Polsce wcześniej za granicą niż w Polsce (tak, film o Wałęsie)? Pewnie, dlaczego nie, w Polsce takie rzeczy są na porządku dziennym.
Głośno swego czasu było o wypowiedzi w pewnej francuskiej gazecie, jakoś już dawno temu, świetnie obrazujące życie w Polsce w czasach PRL-u. Proszę bardzo, aż zacytuję, PRL już zakończony, ale to ciągle aż za bardzo aktualne.


„Polska. Oto znajdujemy się w świecie absurdu. Kraj, w którym co piąty mieszkaniec stracił życie w czasie drugiej wojny światowej, którego jedna piąta narodu żyje poza granicami i w którym co trzeci mieszkaniec ma 20 lat. Kraj brutalnie oderwany od wiekowych tradycji, który odbudował swoją stolicę według obrazów Canaletta, a Stare Miasto odtworzył jako nowe. Kraj, który ma dwa razy więcej studentów niż Francja, a inżynier zarabia tu mniej niż przeciętny robotnik. Kraj, gdzie człowiek wydaje dwa razy więcej niż zarabia, gdzie przeciętna pensja nie przekracza ceny trzech par dobrych butów, gdzie jednocześnie nie ma biedy, a obcy kapitał pcha się drzwiami i oknami. Kraj, w którym koncesjami rządzą monopoliści. Kraj ze stolicą, w której centrum stoją nowoczesne biurowce, oferujące pomieszczenia po 10-35 USD za metr. Kraj, w którym cena samochodu równa się trzyletnim zarobkom, a mimo to trudno znaleźć miejsce na parkingu. Kraj, w którym można sobie kupić chodniki, postawić parkomaty i płacić państwu tylko 10 procent podatku od zysku. Kraj, w którym otrzymanie paszportu do niedawna stanowiło problem, a mimo to ponad 3,5 mln obywateli rocznie wyjeżdża na wczasy za granicę. Jedyny kraj byłego bloku socjalistycznego, w którym obywatelowi wolno posiadać dolary, choć nie wolno mu ich kupić ani sprzedać poza bankami i kantorami. Cudzoziemiec musi zrezygnować tu z jakiejkolwiek logiki, jeśli nie chce stracić gruntu pod nogami. Dziwny kraj, w którym z kelnerem można porozmawiać po angielsku, z kucharzem po francusku, a z ministrem lub jakimkolwiek urzędnikiem państwowym tylko za pośrednictwem tłumacza. Polacy! Jak wy to robicie?“


Tekst jest w wielu miejscach w Internecie i raczej nikt sobie teraz już nie rości praw do niego, więc nie czuję się zobowiązana do podawania źródła (a tak naprawdę jestem zbyt leniwa, żeby to ładnie zrobić).
Wszyscy to znamy: narzekanie na biedę i brak pieniędzy, niskie płace, ale gdy pójdzie się do pierwszego lepszego marketu, to widzimy wypchane po brzegi wózki i potwornie długie kolejki, znamy też dobrze ciągłe remonty, budowy, zablokowane ulice (Warszawa cieszyła się ostatnio otwarciem Świętokrzyskiej po zablokowaniu jej na kilka lat w związku z budową drugiej, DRUGIEJ, linii metra), ale jednak dotarcie komunikacją miejską gdzieś nie graniczy z cudem (dotarcie na czas to już druga sprawa). Znamy też „tu jest Polska, tu się pije” i opinię całej Zagranicy o naszym pijaństwie. To się nie wzięło z niczego, proszę Państwa. Żaden Pan Anglik z innym Panem Francuzem nie wymyślili sobie, że od dzisiaj Polacy to pijacy (a może chodzi o rym?) i że wszyscy są tacy sami. Prawdą jest natomiast, że mamy wybitnie mocne głowy, ale to też raczej przez genetykę, nasi przodkowie za czasów króla Bolesława i innych kolejnych pili dużo, to się uodpornili, to i my mamy większe możliwości w tej dziedzinie. Znamy też wiele innych rzeczy, absurdalnych, niemożliwych w innych częściach globu, ale czy to powód do wstydu?
Jestem dumna, że jestem Polką. Przeszłość doświadczyła nas ponad wszelkie możliwości i jestem przekonana, że żaden inny kraj nie podniósłby się z tego. My jednak ciągle stoimy, nie poddaliśmy się i nie sądzę, że kiedykolwiek to mogłoby nastąpić. Pokazaliśmy nie raz (dobra, ja nic nie pokazywałam, ale mówię ogólnie, jako zbiorowość Polaków) na co nas stać. Dlaczego nie być z tego dumnym? Bo żyjemy w kraju, gdzie za 20 złotych nic nie załatwisz, ale za flaszkę wódki (która, średnio, kosztuje właśnie 20 złotych) już tak? Bo niskie płace? Ale na braki się nie narzeka, prawda? Porównując ceny u nas i na tak uwielbianym Zachodzie, dochodzi się do wniosku, że wcale nam nie potrzebne aż tak wielkie płace (i nie mówię o najniższych krajowych), bo nam się w dupach poprzewraca. I takie jest moje zdanie, powariujemy, nakupujemy drogich aut, którymi nie będzie gdzie jeździć, nakupujemy wszelkich śmieciów i niepotrzebnych zupełnie pierdół, nabudujemy ogromnych wieżowców, rodem ze Stanów, żeby mieć piękne widoki na wielkie miasta z okien, ale tym samym zniszczymy nasz wspaniały krajobraz. Które państwo może pochwalić się górami, morzem, kompleksem jezior i pustynią? No które? Może warto zauważyć te dobre aspekty, bez nadmiernego skupiania się na negatywach, bo narzekać to każdy umie, ale docenić to już nieliczni. Nawet jak i płace nam zwiększą, nawet jak i nakupujemy tego i nabudujemy tamtego, zawsze znajdzie się coś, co nie przypasuje i znowu będzie narzekania na całe dekady na nasz piękny kraj.
Oczywiście, mamy na co narzekać, przytoczyłam tu kilka spraw, a sami na pewno przytoczycie sobie w głowach drugie tyle. Zastanówmy się jednak czy warto. Absurdy absurdami, ale ocenianie całości przez jakiś wybrany element, to jak ocenianie książki przez jeden rozdział. I dobra, to może być nawet pierwszy rozdział, po którym, gdy jest wyjątkowo okropny, nie chcemy czytać dalej. Odbieramy sobie jednak w tej sytuacji możliwość poznania całości, a całość, najczęściej, nie jest wcale taka zła. Upraszczam, oczywiście, ale czy znajdzie się tu osoba, która z ręką na sercu powie, że nie lubi Polski i to uargumentuje, wytykając błędy i nie znajdując niczego pozytywnego?




PS. Przepraszam, że nie było nic o bigosie.

piątek, 7 listopada 2014

plobrem ocenia: tanie wina



Nowy blok wprowadzam dzisiaj, bo o czymś muszę napisać, a obiecałam o tanim winie z okazji Dnia Taniego Wina, który był 4 listopada i tak o, wyszło, po prostu. Budowanie zdań, przez pogodę, nie jest dzisiaj zbyt prostym zadaniem, ale może jakoś dam radę i nie będę Yodą za bardzo (swoją drogą ciekawe, bo Yoda to on, a odmienia się jak ona).
Tanie wina. Trunek znany, popularny, chociaż swoje lata świetności ma już dawno za sobą. Czasy szalonych, kolorowych punków już minęły, teraz rzadziej raczą się tym zacnym płynem, chociaż nie chcę też nic insynuować, mówię tylko w oparciu o swoje doświadczenie i obserwacje. Nie mniej, tanie wina, bełty, jabole, mordokwasy, mamroty, siary, sikacze, wiśnie, czy jak jeszcze można je nazwać, cieszą się skrajnie różnymi opiniami. Znam fanów, którzy przy każdej możliwej okazji, zaopatrzają się w buteleczki i idą w plener. Bo tanie wino to tylko w plenerze, nie uznaję raczenia się nim w mieszkaniu czy innym lokalu, zwyczajnie nie, to traci cały klimat i urok. Znam tez ludzi, którzy są radykalnymi przeciwnikami, argumentując to połączeniem win z wszelkiej maści panami, którzy zamiast pod sklepem, powinni znaleźć się na spotkaniu AA. Prawda jest taka, że najczęściej kupują to studenci i szeroko pojęta kategoria „biednej młodzieży”, ale biednej z racji na niskie kieszonkowe, a nie z racji całkowitej sytuacji materialnej. Tanie wino jest tanie i to jest jego największa zaleta. Jest też mocne, mimo niewielkiej zawartości %, jednak, ujmując to naukowo, „nieźle daje w palnik”.
Osobiście jestem smakoszem. Lubię smak i przyjazną portfelowi cenę, lubię też spotkać się z innymi smakoszami, zasiąść na ławce w parku i odkręcić butelkę. Lubię rozmawiać o różnych markach, smakach, kolorach i wspomnieniach, związanych z tymże trunkiem. Zachlewanie się jest złe, smakowanie jest dobre. Tyle w tym temacie. Przechodzę do oceniania.


Jeżyna



Smak: 1/2; słodkawy, czuć owoc, ale nie upierałabym się, że jest to jeżyna, równie dobrze mogłaby to być jagodo-malina, porzeczka czy inny borówkowy owoc.
Siarka: 1/2; nie czułam, a że było to pierwsze wino spożywane tego dnia, jestem pewna, że to nie błąd pijącego, właściwie im dalej, tym bardziej czułam, ale nie odbieram tego jako wadę.
Opakowanie: 1/2; wyższość szklanych butelek nad plastikowymi jest oczywista, zwłaszcza jeśli chodzi o alkohol, kartonowych, przyznaję, nie piłam, kiedyś na pewno spróbuję.
Cena: 1/2; bo podrożało! Pamiętam czasy, gdy za butelkę płaciłam złotówkę mniej niż teraz.
Czy polecam: 2/2; zdecydowanie tak. Zwłaszcza, jeśli ktoś jest niezbyt przychylnie nastawiony do takich trunków, jest to odpowiedni sposób na przetestowanie.


Beczka Mocna




Smak: 2/2; czuć wyraźnie wisienkę, ale nie taką kwaśną, a słodką. Zdecydowanie na tak.
Siarka: 2/2; przez słodycz wisienki nie czuć w ogóle, marzenie.
Opakowanie: 1/2; niestety, butelka plastikowa, ale większa od reszty, która mieściła w sobie jedynie 0,7l.
Cena: 1/2; najdroższe wino z całej kolekcji, jaką spożywałam wspólnie ze znajomymi, ale też i największa butelka, czyli opłaca się.
Czy polecam: 2/2; może i jest takie mocne, jak wskazuje nazwa, nie wiem, nie zauważyłam, smaczne było i polecam wszystkim, smakoszom i nie.


Cherry Wiśniowe




Smak: 2/2; kwaskowata wisienka, nazwa jest moim osobistym mistrzem.
Siarka: 0/2; czuć bardziej niż w pozostałych.
Opakowanie: 2/2; za samą nazwę, butelka szklana, wszystko się zgadza.
Cena: 2/2; najtańsze (ex aequo z następnym).
Czy polecam: 1/2; niby dobre, niby wisienkowe, niby ciekawa nazwa, ale pełnej oceny dać nie mogę.


Fine Peach


Smak: 0/2; bardzo słodki i bardzo brzoskwiniowy, brzoskwinie mi się nie łączą z tanim winem i jest to, przyznaję, moja osobista awersja do takich smaków.
Siarka: 1/2; stłumiona słodyczą brzoskwini.
Opakowanie: 2/2; szkło + przyjemna etykieta, która nie wskazuje na "taniość" zawartości. Jest to też jedyne wino ze spożywanych, które nie zostało zakupione w Warszawie, więc może dlatego.
Cena: 2/2; najtańsze (ex aequo z poprzednim).
Czy polecam: 0/2; nie, nie, nie, ale tylko i wyłącznie przez fakt, że to brzoskwinia. Jak ktoś lubi, polecam, innym smakowało.


Podsumowanie


Jeżyna: 6/10
Beczka Mocna: 8/10
Cherry Wiśniowe:7/10
Fine Peach: 5/10

Wygrała Beczka Mocna, ale, prawdę mówiąc, każde na swój sposób jest dobre, na co wskazują skrajne oceny, które wahają się tylko 3 punktami. Oceny są bardzo subiektywne i są wyłącznie sugestią dla początkujących (lub też doświadczonych) smakoszy, którzy chcą spróbować czegoś innego niż biedronkowa Amarena. Za rok obiecuję dopisać kilka nowych recenzji, jak tylko dostanę w swoje posiadanie kilka nowych win.
I na koniec, pamiętajcie: tanie wino jest dobre, bo jest dobre i tanie. Smacznego!