Jedenaście
kaw, kilkadziesiąt przebiegniętych kilometrów (sprawdzałam nawet jednego dnia
na endomondo, akurat jeden z tych spokojniejszych dni, 8,5km, potem się
aplikacja obraziła), jedna nowa książka (bo na więcej nie było czasu!), dwa
podpisy i 4 dni. Tak można w skrócie, bardzo wielkim skrócie, opisać moją
obecność na tegorocznych Warszawskich Targach Książki.
Wszystko
zaczęło się w środę (a właściwie tydzień wcześniej dla wszystkich, którzy byli
na pierwszym spotkaniu informacyjno-szkoleniowym). Pierwszy spacer po Stadionie
Narodowym, zaznajomienie z terenem, po którym będzie trzeba biegać przez
następne 4 dni. Wolontariusze, grupa ponad 50 osób, które ZA DARMO zgodzili się
pracować na WTK, odebrali koszulki (w których wyglądaliśmy bardzo uroczo) i
plakietki. Swoją nosiłam cały dzień, od wyjścia z domu do powrotu. Obowiązki rozdane,
miejsca przydzielone, a my niewyspani próbowaliśmy jak najlepiej sprostać
oczekiwaniom. Nie powiem, że wszystko udało się tak jak było planowane i że
wszyscy wywiązali się dostatecznie. Komu należą się specjalne podziękowania
wszyscy wiedzą, było paru takich, co to ogarniali wszystko dla wszystkich w
każdym momencie i wykonywali po 120 telefonów dziennie. Codziennie.
Mój
wstręt do pracy z ludźmi i do rozmawiania z nimi zostawiłam w domu, nie
przydałby się przy stałej rozmowie z ludźmi. Za swoje wybitne zdolności
mediatorskie i wynajdywanie ludzi w dzikim tłumie turystów dostałam nawet
czekoladę! Dałam radę i jestem z siebie szalenie dumna. Przy nastawieniu na
ciężką pracę i ciągłym cieszeniu się tą pracą – nie ma możliwości bycia
niezadowolonym. I tak, jaram się strasznie, chociaż nie wszystko było tak jak
powinno.
Wszystkim,
którzy nie chcieli się pofatygować na praską stronę Warszawy mogę jedynie
powiedzieć, że dużo stracili. Spotkań z autorami było tyle, że najprawdziwsi
łowcy autografów nie daliby rady obskoczyć wszystkich stanowisk wydawniczych. Mi
się udało zdobyć dwa podpisy, ale tylko na tych dwóch mi zależało. Pan Ćwiek,
najulubieńszy autor polski, podpisał mi pierwszą swoją książkę jaką
przeczytałam. Nie obyło się bez wytknięcia mi młodości (książkę wydano 10 lat
temu i to przecież niemożliwe, że ja ją kupiłam) i mojego grammar-nazistwa. Dwa
i muszą być, Panie Jakubie.
Oprócz
spotkań z autorami, którzy podpisywali książki, odbywało się także mnóstwo
spotkań kanapowych i konferencyjnych. Największym zainteresowaniem cieszyło się
spotkanie z Philipem Zimbardo (Zimbardem?). Jako steward mogłam skorzystać ze
wstępu wszędzie (i zawsze) i wepchnąć się obok panów fotografów. W spokoju słuchałam
całej rozmowy Zimbardo z Richardson (Zamachowską). Odpuściłam sobie stanie w
kolejce po podpis. Wolałabym selfie, a nie sądzę, że służby ochronne
pozwoliłyby mi na taki wybryk. Posłuchać też było warto! (a jakby ktoś był
zainteresowany relacją, to są filmiki w internetach, nawet ja się załapałam na
nagraniu)
Kartony
pizzy z dwóch dni były mojego wzrostu, ale nikt nie miał problemu z taką
ilością tłustego żarcia. Przynajmniej niektórzy ruchu mieli tyle, że spalali
wszystko z nadwyżką. Mięśnie bolą, skaleczenia (niechcący!) programami i
wszelkimi innymi kartkami pieką, ale było warto. Mogę jedynie czekać na następny
rok. Będę na pewno, chociaż nie wiem czy jako wolontariusz. Warszawskie Targi
Książki to jedno z tych wydarzeń, na które każdy miłośnik książek i czytania
musi się wybrać.