Każdy
z nas (przyznawać się!) próbował kiedyś diagnozować się przy pomocy Internetu.
Ostatnio nawet zdarza mi się to zbyt często. Skutki są takie, że boję się iść
do lekarza, potwierdzić postawioną przez Wujka Google diagnozę (lub też, jak w
większości przypadków, ją odrzucić) i spędzam masę czasu na martwieniu się.
Jakiś
czas temu, po obejrzeniu pewnej reklamy w telewizji, postanowiłam zakupić ów
reklamowany kosmetyk. Ale że zapomniałam nazwy, postanowiłam posłużyć się możliwościami
internetu. I w ten sposób po wpisaniu „krem czerwone policzki” postanowiono mi
pierwszą diagnozę. I nieważne, że wiem, że moje robią się czerwone od wiatru,
zimna, podrażnienia ręcznikiem, nieważne, że wiem, że skórę mam nadwrażliwą na
wszystko. Wystarczyła jedna wzmianka gdzieś na jakiejś specjalistycznej (o tak)
stronie i już jedna wielka panika. Nazwę ostatecznie znalazłam, ale już nie
czułam się tak lekko jak jeszcze kilka chwil wcześniej. Kto z Was nigdy nie był
w podobnej sytuacji? Zaboli gdzieś w brzuch, od razu cały wachlarz diagnoz, od
kamieni nerkowych przez różnego rodzaju nowotwory po ciążę. Pozamaciczną. I nieważne,
że jesteś facetem. Ciebie też to dotyczy.
Najgorsze
jest popadanie w skrajności. Wiem z własnego doświadczenia, że wpisywanie
każdego objawu w wyszukiwarkę kończy się nieskończenie długą listą chorób,
przeważnie tych bardzo groźnych. Internet to dobrodziejstwo naszych czasów, ale
jest też naszym przekleństwem. Pomijając wszelkie złe zakątki internetu, istnieje
też, właśnie, ryzyko samodiagnozowania. Samozwańczy medycy i szamani stawiają
(wyciągnięte znikąd) diagnozy na podstawie jednego tylko objawu (prawdziwy cud,
diagnozowanie skrócone do kilku kliknięć!), doradzają leczenie, najczęściej
domowymi sposobami. I tak powstają poradniki, typu jak wyleczyć raka wątroby
czerwoną tasiemką i kocim mlekiem. Albo coś podobnego. Dlaczego skazujemy się
na takie poszukiwania?
Wiadomo,
łatwiej i szybciej jest wpisać (drżącymi rękami, pełni obaw i spanikowani)
kilka liter w wyszukiwarkę, by potem przez kilka godzin studiować fora, gdzie
ktoś kiedyś miał coś podobnego i lekarz mu powiedział coś. Łatwiej i szybciej
niż zrobić wszystkie niezbędne badania, które powiedzą Ci, że jedynym
lekarstwem na Twoje wszelkie objawy jest wyłączenie internetu, bo przez to
samodiagnozowanie wpadasz w coraz większą nerwicę, histerię i panikę. I po co?
Wiadomo
też, że szukanie porad nie zawsze kończy się w taki właśnie sposób. Nie należy popadać
w skrajności. Wyszukanie jak odpowiednio usztywnić kostkę, ale bez czytania o
możliwych konsekwencjach i wyszukiwania kolejnych chorób, nie jest niczym złym.
Spędzanie godzin na wyszukiwaniu każdego, najdrobniejszego nawet, objawu jest
tym złym, co umożliwia nam rozwój technologii. Szkoda czasu i szkoda nerwów. Ale
kto by tam słuchał mnie (a właściwie czytał), skoro sama tracę czas na takie
właśnie rozrywki.
Powinnam
chyba założyć sobie blokadę rodzicielską na takie strony. Wszystkie fora
medyczne i szamańskie, wszystkie możliwe portale, gdzie znajdę samozwańczych
diagnostyków. Albo najlepiej nich ktoś mi ją założy, żebym sama nie umiała jej
zdjąć. Wystarczająco czasu i nerwów natraciłam na takie przygody. A przy
określaniu czy źrenice są takie same, trzeba pamiętać o jednakowym ich
oświetleniu. Zrozumienie tego zajęło mi dobrych kilka miesięcy.
Krótko, ale się rozkręcam. Proszę o wybaczenie. Zbyt
długo mnie tu nie było, a i jak byłam, to tylko na chwilę. Moje myśli zajmowało
coś innego (i tak, wśród tych innych jest także samodiagnozowanie i związany z
tym ogrom stresu), głównie studia. Części stresu się już pozbyłam, mimo że
dopiero (aż) od miesiąca mam wakacje. Kolejny raz postanawiam, że będę pisać
częściej i więcej i kolejny raz wierzę, że mi się uda. Notes pełen pomysłów,
które ostatnio wpadają mi do głowy coraz częściej, jest pod ręką. Do następnego!