Gdy dowiedziałam się, że Ed
Sheeran zagra w Polsce, wpadłam w dziką panikę. Musiałam iść na jego koncert,
pragnęłam tego, może nie najbardziej na świecie, ale jednak pragnęłam.
Szczęśliwie dla mnie koncert odbywał się na warszawskim Torwarze. Dalej jednak
panikowałam, bo umiejscowienie koncertu w stolicy spowoduje napływ ogromnego
tłumu chętnych fanek. Rozpoczęło się polowanie na bilety. Miałam rację,
nastawiając budzik na godzinę przed uruchomieniem internetowej sprzedaży,
bilety (wiem z dobrego źródła) w niektórych punktach wykupiono w ciągu godziny.
Ale mi się udało!
Na koncercie bawiłam się sama.
Płyta to jedyne słuszne miejsce na całej hali (zawsze, wszędzie). Co z tego, że
stoję, skoro mogę swobodnie bujać się na boki, machać rękami i drzeć japkę tak
głośno, jak mi się marzy, bez pełnych oburzenia spojrzeń starszej (takiej po
40) pani na miejscu obok. Mimo że byłam tam sama (sama, samusieńka w dzikim
tłumie fanów), czułam się lepiej i swobodniej niż niejedna z dziewczyn, które
przyszły z przyjaciółkami. Chociaż i tak wszelkie moje wyobrażenia przeszła
dziewczyna, która w trakcie supportu (Ryan Keen, polecam!) szperała po
instagramie. A ja się bałam, że mi ktoś przez ramię zajrzy i skomentuje, jak na
przerwie zajrzę na swoją wirtualną farmę...
O ile Torwar jest miejscem
dość dobrym na wszelkie imprezy masowe, o tyle było chyba jednak za małe na
ilość chętnych. Na fejsbukowym wydarzeniu co trochę pojawiały się pytania czy
ktoś nie sprzeda może biletu. Przy kolejce (jednej z wielu kolejek, jak się
okazało na miejscu, bo tuż przed wejściami wszystko szło sprawnie, a jedna
ludzi stali w gigantycznej kolejce wzdłuż budynku, chyba nikt nie wie po co)
też stali wytrwali fani, pragnący walczyć i próbować do ostatniej chwili. Tylko
podziwiać, chociaż nie sądzę, że komuś udało się taki bilet nabyć.
Jak przed każdym koncertem,
przed tym też miałam marzenia. Marzeń nie ograniczyłam do jednej piosenki i,
dzięki Ci, Edzie Sheeranie, nie dostałam tylko jednej piosenki z listy. Jakby
ktoś był zainteresowany, mam spisaną koncertową playlistę, nie będę zawalać
sobie postu (za to jakąś rozmazaną foteczkę dorzucę, jak tylko włączę laptopa
[i poprawię wszelkie błędy]).
Nastałam się, naczekałam, ale
było warto. Najlepiej wydane pieniądze w tym roku (albo tamtym, bo kupowałam
kilka miesięcy temu)! Planowałam oszczędzać gardło, przecież dopiero co
wyzdrowiałam, ale jak usłyszy się swoją koncertową listę marzeniową, to nie ma
wyboru - trzeba się drzeć, krzyczeć, piszczeć, śpiewać i w efekcie zedrzeć
gardło. Najlepsze uczucie na świecie: zdarte gardło po wymarzonym koncercie
przy wymarzonych utworach, bolący krzyż od stania (albo ze starości), bolące
kolana od ciągłego podrygiwania. Ed pokazał klasę, nie usłyszeliśmy, niestety,
łamanej polszczyzny z brytyjskim akcentem (ale Ryan próbował!), ale udało
mu się porwać tłum, przekonać, byśmy robili, co chciał (sing silently!) i nawet
rzucić kilka żarcików (chociaż nie wszyscy rozumieli, ah, uroki brytyjskiego
akcentu).
Nie będę się rozpisywać o
migających światłach i o dudniących basach. Wszystko było tak dobre, jak tylko
mogło. Dzięki dobrodziejstwom technicznym, mogliśmy podziwiać jednocześnie
śpiewającego Eda na scenie i tańczącego Eda z teledysku do Thinking Out Loud. Organizacja
nie popisała się tylko w dwóch kwestiach (poza wspominanym już dużym
ograniczeniu miejsc), reszta wyszła znakomicie, dawka emocji jest tak ogromna,
że będę dochodzić teraz do siebie przez następne kilka dni. No, może tygodni.
Ewentualnie do następnego jego koncertu (a zamierzałam wybrać się do Wielkiej
Brytanii na koncert, ot taka wycieczka, od pomysłu odwiodła mnie zapowiedź
koncert w Warszawie; ale na koncert na wyspy też polecę!). Organizacja nawaliła
w najprotszych kwestiach. Ruch do i z szatni po koncercie oraz ruch przed
budynkiem. Do szatni, owszem, dało się wejść dość swobodnie (przynajmniej mi
się udało), ale wyjść już było niezwykle trudno. Właściwie, to jakbym zawiesiła
się łokciami o ludzi obok, to nie musiałabym wysilać się na chodzenie
(wysilałabym się tylko na wiszenie, zawsze jakiś minus). Drugi minus aż nie
mieści mi się w głowie. Już po walce w szatni o odzyskanie własnej kurtki
(ciekawe, swoją drogą, ile trzeba się nawalczyć, żeby iść na koncert i żeby z
niego wyjść), po wyjściu z budynku, tuż przed wsiądnięciem do samochodu...
Przejście dla pieszych. Ja rozumiem, że Czerniakowska to duża ulica, że
koncert, że trzeba ludziom umożliwić szybki odjazd spod Torwaru, ale pieszym (i
parkującym dalej) też można by nieco to ułatwić (albo przynajmniej umożliwić).
Staliśmy dobre 15 minut, zanim razem z Mym Lubym poprowadziliśmy ludzi na
barykady, znaczy przez ulicę, by tłum mógł spokojnie wrócić do domu (i, jak ja,
przeżywać).
Tyle mogę w tej chwili
napisać. Obiecuję powrócić na stałe z postami, już zdrowa i po sesji. Wszystkim
niekoncertującym polecam pokoncertować, wrażenia są niesamowite, a pieniądze
wydane na przyjemności to dobrze wydane pieniądze. Jedyną wadą koncertowego
życia (jako słuchacz/fan) jest kac pokoncertowy. Kac pokoncertowy to taki stan
tuż po koncercie, kiedy ma się drobny wstręt do muzyka, którego właśnie się
słuchało i jednocześnie chce się wrócić na koncert i z niego nie wychodzić, i
słuchać w kółko nagrań, i nie słuchać ich przez najbliższy miesiąc, a do tego
wspominać koncert i szukać następnego. Nic nie poradzę, takie życie
koncertowiczów.
Do następnego (i obiecuję nie wrzucać kiczowatego
walentynkowego postu)!
(I powstrzymam się od powtarzania pod nosem, że
się jaram i że tak bardzo się jaram, tak.)